25 czerwca 2015

Przesyt informacji i jego skutki


Godziny spędzone na poszukiwaniu idealnego produktu. Dziesiątki przeczytanych artykułów na blogach, forach, obejrzanych recenzji i porównywanych cen. W końcu przychodzi dezorientacja, zmęczenie pomieszane z rozdrażnieniem i poczucie przesytu. O czym mowa? O współczesnym natłoku informacji i jego efektach.

POSZUKIWANIA

Przynajmniej raz w miesiącu zdarza nam się zasiąść przed komputerem w jednym, wydawać by się mogło, pożytecznym celu- znalezienia idealnego produktu, dopasowanego do naszych obecnych potrzeb. Z moich obserwacji wynika, że my, konsumenci, w Internecie najczęściej poszukujemy: elektroniki, sprzętów gospodarstwa domowego, akcesoriów dziecięcych oraz przedmiotów związanych z prowadzonym hobby. Zaczyna się niewinnie, od słów: "Poczekaj, znajdę opinie w Internecie" i kliknięcia pierwszych wyników Google'a, spośród dostępnych dziesiątek albo setek tysięcy. Zwykle tych kilka artykułów nie zaspokaja naszego pragnienia wiedzy, dlatego coraz bardziej zagłębiamy się w temacie, otwierając kolejne i kolejne okna. Specyfikacje, recenzje, rankingi, porównywarki- w ten sposób można wsiąknąć na całe godziny. Jeśli całe te poszukiwania zakończą się świadomym i w pełni przemyślanym zakupem, to mamy częściowy sukces. Częściowy, ponieważ poświęciliśmy sporo wolnego czasu. Gorzej, jeśli przy okazji zapragniemy kolejnych dóbr, które wydawały się dotychczas niepotrzebne.


Weźmy na przykład pędzle do makijażu. Mówi się, że jest to inwestycja na dłuższy czas, jeśli zdecydujemy się na narzędzia dobrej jakości, o które będziemy właściwie dbać. Zasada jest taka: kupić jak najwięcej, jak najlepszej jakości za jak najniższą cenę. Poszukiwania rozpoczynamy od myślowego schematu blokowego, od najbardziej ogólnych kwestii, na szczegółach kończąc... Po całym dniu internetowej krucjaty pt. "Znaleźć pędzle" można powiedzieć, że staliśmy się ekspertami w dziedzinie akcesoriów do makijażu. A co z zakupem?

W moim przypadku nadmiar możliwości wywołuje dwie reakcje. Albo:
 pojawiają się dodatkowe pragnienia, przez co pierwotna lista zakupów ulega wydłużeniu,
 jestem tak skołowana i przytłoczona, że odkładam decyzję o zakupie na kolejne dni.


WPŁYW

Dokonywanie wyborów zakupowych nie zawsze jest łatwe, obojętnie czy stoimy przed uginającym się od towaru regałem w supermarkecie czy równie długą listą produktów w sklepie internetowym. Pragnę zwrócić w tej chwili uwagę na jeden, często niedoceniany aspekt poruszanego zagadnienia. Jak wpływa na nas przesyt informacji? 

Z jednej strony powinniśmy się cieszyć, że mamy możliwość niemal natychmiastowego poszerzenia swojej wiedzy o dostępnych towarach. Poprzednie pokolenia nie miały tego udogodnienia. Z drugiej mamy skutki uboczne przedawkowania informacji, którymi dajemy się wręcz zachłysnąć. Dosięga nas męcząca presja, poczucie zmęczenia i znużenia. Jesteśmy stale nienasyceni, a czytanie kolejnych recenzji sprawia, że nabieramy apetytu na kolejne przedmioty. Spirala zakupów kręci się dalej. Tylko czy przypadkiem w ten sposób nie rozmieniamy swojego życia na drobne?

24 czerwca 2015

Rzecz o wegetarianizmie


Ostatnio pod jednym z wpisów na portalu społecznościowym rozgorzała dyskusja na temat wegetarianizmu. Powodem tej zaciętej wymiany poglądów stało się oficjalne ogłoszenie użytkowniczki X przejścia na bezmięsną dietę. Niewątpliwe ten temat jest dość kontrowersyjny, bo dotyczy osobistych przekonań i za każdym razem budzi spore emocje. Mimo iż nie jestem wegetarianką, postanowiłam rozważyć pojawiające się w tej dyskusji argumenty i spróbować zrozumieć zachowanie zarówno wegetarian jak i zwolenników jedzenia mięsa.


Z CZYM TO SIĘ JE?

Zacznijmy od definicji, którą podaje nam na talerzu Wikipedia:

Wegetarianizm – świadome i celowe wyłączanie z diety mięsa (w tym ryb i owoców morza); może również wiązać się z unikaniem innych produktów pochodzenia zwierzęcego, w szczególności pochodzących z uboju. Wegetarianizm może być wybrany z pobudek moralnych, zdrowotnychekologicznych, bądź ekonomicznych.


Nasze przekonania, a więc także rodzaj diety, jaki prowadzimy, znajdują się w sferze tzw. danych wrażliwych, czyli "w grupie szczególnie chronionych danych osobowych". Dyskusje na temat (nie)jedzenia mięsa są zatem z góry skazane na klęskę i prowadzą do podziałów. Czyż tak nie jest?


ODWIECZNY BÓJ

Granica merytorycznej wymiany poglądów została już dawno przekroczona, a i umiejętność inteligentnej obrony swojego zdania- głęboko pogrzebana. Tak łatwo jest popadać w skrajności i wyzbyć się tolerancji wobec wyborów drugiego człowieka. Odnoszę wrażenie, że wegetarianie i zjadacze mięsa toczą ze sobą odwieczny, nierozstrzygnięty bój. Zarówno jeden obóz, jak i drugi uzbraja się w coraz to nowe argumenty mające zranić przeciwnika i wdeptać go w ziemię. Pytam się w duchu- po co tyle agresji?

Staram się obiektywnie, bez faworyzowania i niezdrowych emocji zrozumieć powody, dla których ludzie zostają wegetarianami albo pozostają przy jedzeniu mięsa. Obie strony są przekonane o słuszności swojego zdania:

Wegetarianie:
 chcą być lepszymi, doskonalszymi osobami
 są wrażliwi na krzywdę zwierząt i czują się za nie odpowiedzialni
 są bardziej świadomi tego, co jedzą


Jedzący mięso:
 nie czują potrzeby zostania wegetarianami i znajdują inne formy samodoskonalenia
 są świadomi tego, że "coś umiera, aby mogło żyć coś"
 są przywiązani do kulturowych tradycji żywieniowych


WOLNOŚĆ WYBORU I SZACUNEK

Zwolennicy jarskiej i mięsnej diety mają takie samo prawo do pochwały wyznawanej przez siebie filozofii oraz świadomej obrony swojego zdania. Jednak obie te postawy dają początek fanatykom, którzy uzurpują sobie prawo do określania siebie jako lepszych od reszty społeczeństwa, wytykania błędów i wywierania nacisków. Niektórzy na siłę próbują zmienić nawyki swojego otoczenia, co spotyka się z zupełnie odwrotną reakcją. 

Warto zwrócić również uwagę na to, co wydawać by się mogło oczywiste- nie każdy jest gotów na poniesienie nowych wyrzeczeń. Przejście na dietę wegetariańską wymaga chęci, silnej woli, zmiany stylu życia (często wbrew domownikom), dodatkowego nakładu czasu, pieniędzy oraz fachowej wiedzy z zakresu żywienia. Podobnie jak nie każdy wegetarianin ma ochotę na zmianę filozofii, którą się kieruje, a wraz z nią preferencji żywieniowych. Każda jednostka świadomie wybiera to, co w aktualnym momencie życia najlepiej do niej pasuje i uszanujmy te wybory. 


Nie jestem wegetarianką dla tego samego powodu, dla którego wegetarianin nie jest weganinem, a weganin frutarianinem. Nie czuję takiej potrzeby. Nie zaglądam wegetarianom do talerzy, toleruję ich wybór i nie staram się ich nakłonić do powrotu do mięsnej diety. Uważam, że wegetarianizm jest wtedy sensowny, kiedy zostanie podjęty dobrowolnie, z pełną świadomością jego korzyści i zagrożeń, bez nacisków ze strony innych wyznawców tej filozofii.

21 czerwca 2015

Wyzysk ma na imię moda


Modę znamy jako lukrowane, apetyczne ciastko, pachnące luksusem i ekskluzywnie podane. Prawda jest taka, że dopóki samemu nie ugryzie się tego ciastka, nie pozna się jego prawdziwego smaku. A potrafi być on na tyle gorzki, że nie ma się już ochoty go więcej kosztować... Zauroczona wyglądem i zapachem tego ciastka, po maturze postanowiłam przeprowadzić się paręset kilometrów, by podjąć naukę na artystycznej uczelni. Rok przed pokazem dyplomowym postanowiłam jednak z niej zrezygnować, mimo iż byłam jedną z najlepszych uczennic w grupie. Skąd taka decyzja?

Opowieść o doświadczeniach w tej branży może rzucić pewne światło na dość nieprzyjemne zjawisko, które zostało niedawno nagłośnione w mediach, a mianowicie - wyzysk. Mówi się, że jeśli coś cię nie zabije, to uczyni cię mocniejszym. W moim wypadku zakończyło się to oddaleniem decyzji o pozostaniu projektantką mody na bliżej nieokreśloną przyszłość. Pewnie gdybym nie spróbowała swoich sił, żałowałabym tej decyzji. Mimo to zainteresowanie modą nie zakończyło się u mnie wraz z porzuceniem szkoły.

Jako młoda adeptka projektowania ubioru, wiedziałam, że bez praktyk i stażów nie uda mi się wzbogacić CV. Nie mając ani rozpoznawalnego nazwiska ani zaplecza finansowego, chęć zostania projektantem mody to prawie jak porywanie się z motyką na słońce, prawda? W ciągu półtorarocznego zapoznawania się z arkanami mody, czterokrotnie brałam udział w praktykach albo stażach. Każde z nich dały mi pogląd tego, jak wyglądają kulisy modowej branży.


1 # Bezpłatny staż zdalny 

Opublikowała go agencja marketingowa reklamująca się jako "organizator pokazów mody", która poszukiwała stażysty na popularnym portalu społecznościowym. Obiecywali złote góry, w co naiwnie wierzyłam. Postanowiłam aplikować i po jakimś czasie otrzymałam informację zwrotną o pozytywnym rozpatrzeniu mojego zgłoszenia. Dostałam opiekunkę stażu, od której otrzymywałam treści zadań do realizacji. Chodziło przede wszystkim o dokładne research'e w Internecie oraz tworzenie na ich podstawie szczegółowych baz danych. Po miesiącu sumiennej pracy otrzymałam propozycję 1-dniowego wyjazdu na FW do Berlina, z której ze względów osobistych nie skorzystałam. Po tym czasie kontakt mailowy z opiekunką się urwał, a mi brakowało czasu, by pociągnąć tematu dalej. Odpuściłam i podskórnie czułam, że dobrze zrobiłam. Coś mnie tknęło, by poszukać więcej informacji o tej firmie na forach internetowych. Okazało się, że podobnie postąpili z inną osobą, która zdecydowała się pojechać z nimi do Berlina, ale agencja mimo obietnic nie opłaciła (nawet częściowo) kosztów zagranicznego przejazdu.

Czego nauczył mnie ten staż/praktyka: z większym dystansem podchodzić do entuzjastycznych treści ogłoszeń o staż, ZAWSZE przed złożeniem aplikacji sprawdzać opinie o firmie znalezione w Internecie, warto uczyć się na cudzych błędach.


2 # Bezpłatna praktyka na pokazie projektanta T.

Jedno ze szkolnych zgłoszeń, które miało mi zapewnić wpis do indeksu o odbyciu praktyk. Pokaz odbywał się w Warszawie wczesną wiosną, mieliśmy być dyspozycyjni od 16 do końca pokazu. Do zadań zleconych przez przełożone należało: pakowanie toreb z prezentami dla gości, zmianowe zamiatanie podłogi w całej hali (!), witanie gwiazd, odbieranie zaproszeń i przekazywanie ich na ściankę sponsorską, a w końcu jedna z najmniej wdzięcznych prac czyli obsługa szatni. Pamiętam, że poznałam wtedy szabrownika, który doskonale orientował się, która gwiazda nie pojawiła się na pokazie i który po pokazie zabierał torby z prezentami od sponsorów spod siedzeń. Widok chłopaka na oko 25-letniego, który napycha sobie kurtkę lakierami do paznokci i szminkami należał do... ciekawych. Na moje pytanie co z nimi robi, odpowiedział, że "da mamie albo koleżance". Przełożone nie zareagowały na to jakoś specjalnie, na odchodne dały każdej pomocnicy po... 3 lakiery z giftbagów. Pamiętam, że wróciłam z tego pokazu jakoś po północy i przez kolejny tydzień leczyłam zapalenie pęcherza będące powikłaniem po dość długim staniu przed halą pod chmurką (wczesny marzec) i witaniu gości.

Czego nauczył mnie ten staż/praktyka: szanuj swój czas i swoje zdrowie, na hieny nie zwracaj uwagi, bo to norma.


3 # Bezpłatny staż w pracowni krawieckiej

Jeden z najbardziej profesjonalnie przeprowadzonych staży, w jakim brałam udział, z jednym dużym ALE na koniec. Odbywał się w pracowni krawieckiej w centrum miasta i zakładał min. 30h dyspozycyjność w tygodniu przez okres trzech miesięcy, z możliwością podjęcia dalszej współpracy. Pierwszy raz podpisałam umowę o staż z prawdziwego zdarzenia. Nauczyłam się szyć m.in. spódnicę ołówkową na podszewce oraz spódnicę z koła. Byłam ogromnie zmotywowana do działania i tygodniowo wyrabiałam spokojnie ponad 30h "normy". Byłam zmęczona, ale szczęśliwa, realizowałam coraz to bardziej wymagające zadania, wykrawałam formy odzieżowe, wykonywałam proste przeszycia na przemysłowych maszynach. Mój staż zakończył się 2 miesiące przed przewidzianym terminem ze skutkiem natychmiastowym. Nadal zachodzę w głowę o prawdziwy powód tak drastycznej zmiany w podejściu właścicielki pracowni i mimo usilnych dopytywań już chyba go nigdy nie poznam. 

Czego nauczył mnie ten staż/praktyka: należy bardzo uważać na ludzi, mogą stwarzać pozory miłych i uprzejmych, warto stosować zasadę ograniczonego zaufania.


4 # Bezpłatna praktyka na pokazie B.

Historia podobna do 2 #. Tym razem przyszło mi i koleżankom witać zaproszonych gości w zadaszonym i ogrzewanym pomieszczeniu. Po pokazie można było nawet spróbować jubileuszowego tortu. Noszenie wiader z wodą do kwiatów i zdrapywanie numerków z siedzeń było dość żmudne, ale podjęłam się tego wyzwania... Żeby było ciekawiej, według relacji pracownicy agencji PR list z zaświadczeniami o odbyciu praktyki "zaginął" i nie wiem czy zdołał się kiedykolwiek odnaleźć. 

Czego nauczył mnie ten staż/praktyka: nie gódź się na zdrapywanie numerków - szkoda paznokci.


Oferty darmowych praktyk w branży odzieżowej to norma i z pewnością nie ja jedyna przystawałam na tego typu współprace. Oczywiście byłam świadoma tego, że podejmowałam się zajęć, za które nie otrzymywałam pieniędzy. Młoda, niedoświadczona i nieokrzesana, naiwnie liczyłam na to sławetne "doświadczenie, referencje do CV i nowe kontakty". Odbyte staże nie przyniosły mi ani referencji, ani udokumentowanego doświadczenia w modzie (czym tu się chwalić, zmiataniem podłogi?), a większość nawiązanych kontaktów nie przetrwało upływu czasu. Nabyłam za to praktyczną wiedzę z zakresu technik krawieckich oraz... większą nieufność wobec ludzi. Nie twierdzę oczywiście, że w Polsce nie można znaleźć wartościowych ofert współprac skierowanych do uczniów/studentów/absolwentów szkół artystycznych. Może zwyczajnie miałam wtedy pecha.


Jak zmienić sytuację adeptów projektowania mody na rynku pracy?

Z pewnością dużym ułatwieniem, zarówno dla przyszłych stażystów, jak i pracodawców, byłaby ogólnokrajowa e-platforma, która ułatwiałaby kontakty obu stronom w zakresie praktyk i stażów. Podobne programy zdają egzamin na Zachodzie, czemu by więc nie spróbować ich przenieść na nasz rodzimy grunt? Innym pomysłem do realizacji w obrębie samych uczelni mogłyby się stać aktywne biura karier działające na podobnej zasadzie co wspomniane platformy, ale w mniejszej skali. Takie przedsięwzięcia wymagają jednak dużych nakładów pracy, dobrej woli i wsparcia finansowego.

18 czerwca 2015

Pięć pułapek blogowania

Blogi obserwuję już prawie połowę swojego życia. Pierwsze z nich poruszały tematykę znanego komiksu dla dziewczynek o czarach i magii, który czytałam wtedy z wypiekami na twarzy. Z czasem ich popularność przeminęła, dlatego znalazłam nowe hobby - modę i wizaż. W szkole średniej przez kilka lat prowadziłam bloga o tych właśnie zagadnieniach, którego porzuciłam, rozpoczynając studia. Jednak te parę lat sprawiło, że moje podejście do tematyki modowo-kosmetycznej uległo diametralnej zmianie.

Przede wszystkim zupełnie inaczej postrzegam swoje wcześniejsze publikacje. (Kilkanaście z nich zachowałam sobie na pamiątkę). Od napisania ostatniego wpisu minęły prawie dwa lata i muszę przyznać, że blogosfera prezentuje się obecnie inaczej. Czy nastąpiła zmiana na lepsze czy gorsze, to już temat na oddzielne dywagacje. Natomiast refleksji na temat samego blogowania mam wiele i to nimi chciałabym się dzisiaj z Wami podzielić.

Pisanie bloga bezsprzecznie posiada swoje dobre i złe strony, jednak te drugie potrafiłam dostrzec dopiero po długim okresie odzwyczajenia się od pisania. Musiałam nabrać dystansu, aby zrozumieć, jakie zmiany zaszły w moim postrzeganiu świata- tego realnego i wirtualnego.


1. ŻĄDZA POSIADANIA

Przed założeniem bloga nie cierpiałam na tę przypadłość. Dopiero obecność w kręgu blogów o tematyce modowej (a raczej szafiarskiej) i kosmetycznej zrodziła u mnie nieposkromioną chciwość. Przepływ informacji na blogach i mediach społecznościowych był znakomity, a chęć wypróbowania kosmetycznej nowinki- ogromna. Lista zachcianek rosła w tempie parabolicznym, formując się we wpisy-tasiemce zwane wishlistami. Większość kieszonkowego przeznaczałam na zakupy ubrań, dodatków i kosmetyków. Kiedy któregoś dnia udało mi się w końcu wykreślić wszystkie pozycje, w ciągu kilku dni pojawiały się kolejne muszę-to-mieć a razem z nimi kolejna lista. Apetyt rósł w miarę jedzenia, szafa i toaletka pękały w szwach, a ja i tak byłam niezadowolona, bo nie miałam rzeczy X, Y czy Z. To budziło we mnie frustrację, gdyż byłam stale nienasycona.

Wnioski: zbyt duże przywiązanie do przedmiotów, przecenianie wagi ubrań i kosmetyków, brak oszczędności wynikający z rozrzutności.


2. KUPUJĘ, BO... BLOGUJĘ

Wyobraźcie sobie, że znajdowałam moralne usprawiedliwienie do części zakupów, których dokonywałam. Było to takim grzesznym podszeptem, który brzmiał mniej więcej w ten sposób: Kup <to>, będziesz mogła pokazać na blogu, albo: <To> będzie pasować do nowej stylizacji na bloga, bierz! Nie zwracałam też wtedy zbytnio uwagi na jakość i ilość tego, co kupuję. Wychodziłam z założenia, że im więcej, tym lepiej. Cóż, można by rzec, że popadałam wtedy w sidła zakupowej manii, którą uleczyła przeprowadzka i długa przerwa w blogowaniu. Kiedy rozpoczęłam naukę w dużym mieście, pojawiły się nowe wydatki związane z artystycznym kierunkiem. To one stały się dla mnie priorytetem. Zaczęło mi też brakować wtedy czasu na prowadzenie strony, więc argument pokazania jakiejś rzeczy na łamach bloga po prostu zniknął.

Wnioski: silna motywacja, samokontrola i dystans - kluczami do przezwyciężenia zakupowych ciągot.


3. STRÓJ NA CO DZIEŃ VS STRÓJ NA BLOGA

Wizerunki, które zdążyły zaistnieć w warunkach innych niż te podczas robienia zdjęć, często okazywały się zbyt nudne i zwyczajne w blogowym światku. Aby dodać im nieco bardziej indywidualnego charakteru, zakładałam więcej biżuterii, którą osobiście uwielbiam. Często mimo udzielanych rad, upierałam się, by nie wciskać się na siłę w niewygodne szpilki, w których nogi i cała sylwetka wygląda zdecydowanie korzystniej. Po rozmowie ze studentką szkoły fotografii, która przedstawiła mi swoją wizję modowych zdjęć, m.in. komponowania bardziej spektakularnych, żywych zestawień, stwierdziłam, że nie dojdziemy do porozumienia. Daleko było mi wtedy do edytorialowych żurnali, a naturalność ceniłam sobie jednak bardziej.

Wnioski: zachowanie prostoty czy uzyskanie teatralnego efektu - obie wizje są w stanie zaistnieć, o ile będą realizowane zgodnie z przekonaniem.


4. POWIERZCHOWNOŚĆ

Znacie osoby, które patrząc na kogoś przez kilka sekund, są w stanie przeliczyć, ile jest wart jego/jej ubiór? Przeskanować wzrokiem jak czytnik kod kreskowy na opakowaniu? Nie dysponuję co prawda wymienioną "zdolnością", ale zdarzało mi się wielokrotnie oceniać kogoś na podstawie wyglądu. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest to zachowanie niegrzeczne, a nawet wścibskie. Obecnie przyjęło to bardziej formę obserwacji, którą staram się robić dyskretnie, bez szkody czy dyskomfortu dla oglądanych ludzi. Ze znaną sobie skłonnością do analizowania, obserwuję jaki mają gust, jakiej jakości noszą ubrania, jak technicznie zostały wykonane ich rzeczy, co to za materiały, itd. Przyglądam się tym zjawiskom, tak jak socjolog społeczeństwu, starając się przy tym wyciągać wnioski. Internet stwarza pole do wydawania opinii, często krzywdzących, gdyż nie dojdzie do konfrontacji z prawdziwym spojrzeniem oglądanej osoby. Istnieją strony, na których tylko publikuje i ocenia się stylizacje innych osób- która lepiej wygląda, która znajdzie się wyżej w rankingu. To złudny pryzmat. Osądy na podstawie zdjęć zamieszczonych na blogach modowych przychodzą zdecydowanie łatwiej. Nigdy jednak nie udzieliłam obrażającego komentarza komukolwiek- jeśli czyjś wygląd mnie razi, to po prostu szybko opuszczam stronę i tyle.

Wnioski: blog prezentuje tylko ułamek życia autora/autorki, ocenianie kogoś po SAMYM wyglądzie jest po prostu krzywdzące.


5. BLOGER ZALEŻNY

To, co najbardziej cenię sobie w blogowaniu, to właśnie niezależność. Każda współpraca z firmami czy agencjami marketingowymi w pewien sposób uszczupla ten cenny wymiar, a niektórzy autorzy blogów, przyćmieni wizją zysków, dają się zamknąć w złotych klatkach. Podczas swojej krótkiej, trzyletniej kariery w prowadzeniu strony poświęconej modzie i urodzie, miałam okazję współtworzyć kilka projektów z polskimi i zagranicznymi firmami. Przyznam, że pokusa, by znaleźć nowych reklamodawców była ogromna. Z perspektywy czasu cieszę się, że potrafiłam zachować w tym wszystkim umiar i "nie rzucać się" na każdą ofertę współpracy. Ważna była i jest dla mnie także odpowiednia proporcja w ilości publikacji, bazujących na sponsorach. Wydaje mi się, że dzisiaj głód współprac jest jeszcze większy niż wtedy, a i reklamodawcy stali się zacieklejsi, bijąc się o przychylność strategicznych portali...

Wnioski: współprace nie są złe, zła jest ich nadmierna ilość podejmowana w krótkim czasie oraz bezmyślne przekształcanie bloga w słup ogłoszeniowy.


Prowadząc kiedyś bloga, uległam kilku pułapkom, z czego staram się wyciągnąć teraz właściwe wnioski. Chęć pozostania wiarygodną w tym, co robiłam pozwoliła mi uniknąć niektórych z nich. Swoją drogą zadziwiające, jak bardzo przez ten czas zmienił się mój sposób myślenia, a były to przecież tylko dwa lata. W pewnych momentach zupełnie siebie nie poznaję, a jednak- nadal jestem tą samą osobą. O powrocie do pisania w eterze myślałam już wielokrotnie, ale zawsze wydawało mi się, że wyznawany światopogląd nadal się nie ukształtował. Pewnym jest, że nigdy nie osiągnę stanu w pełni uformowanego- z każdym dniem pojawia się nowa wiedza i nowe przemyślenia, które destabilizują poprzedni ład w umyśle. Nie wiem, w jakim dokładnie kierunku pójdzie ta strona, mam jednak nadzieję, że z każdym kolejnym artykułem będzie doskonalsza.